wtorek, 22 września 2015

Ważne dni Ulubieńców {#1}: B's Blues & Ol'Rattler For The Royalty, czyli Jim Byrnes ma urodziny

Witam, witam!

Dziś notka trochę odbiegająca od tematyki bloga... co ja gadam (!), nawet bardzo. 
Ale nie ma się co przejmować. 
Móc, to móc. 
Poza tym, od dawna chciałam napisać ten post.
Dzisiaj nastał dzień niezwykle ważny, jak dla mnie.
Mam taki zwyczaj, że świętuję urodziny swoich idoli. Jedne bardziej hucznie, inne mniej, ale wszystko robię na miarę swoich możliwości - oczywiście 15 września (urodziny Scotta McNeila) uczciłam obejrzeniem kilku odcinków Beast Wars z uwypukleniem postaci, jakie grał McNeil. Niektórzy z tych artystów są dla mnie wzorem do naśladowania, są inspiracją (ten, kto czytał post o inspiracji, wie, o co chodzi).
Jak mówi Wam tytuł, dziś urodziny wielkiego artysty – człowieka, który zmienił pod koniec lat 80. oblicze muzyki blues, i stał się żywą legendą dzięki jednej roli, w której nie ukazał oblicza (coś w podobie Anatolija Papanowa).
Ta legenda wciąż żyje i wciąż zaskakuje. 
Tytuł główny posta pochodzi niewątpliwie od dwóch utworów jego wykonania (,,B's Blues" i ,,Ol'Rattler").
Tak jak ja mawiam, wiek nigdy nie jest przeszkodą dla świetności artysty.
Cytat ten pasuje idealnie do pana Byrnesa.

Dnia dzisiejszego Jim Byrnes kończy 66 wiosen (a raczej jesieni, bo to już koniec września ;P).
Aż chce się zaśpiewać Happy Birthday z mocnym, amerykańskim akcentem.
No dobra, nie zmuszę Was do śpiewania.
Zanotuję tekst, jaki powinien się pojawić.

Happy birthday to you,

Happy birthday to you,

Happy birthday Mr. Byrnes!

Happy birthday to you!

W rytmie bluesa wypadłoby to lepiej, niż sam chór...
No, ale zawsze.
Parę pięknych zdjątek (niektóre mogą się powtórzyć ze stronki o aktorze) i wspomnień:


Jak można się domyśleć, zaczęło się dosyć niewinnie (a może odwrotnie...), mianowicie – podczas mojej pierwszej styczności z Beast Wars Transformers. Serial pokochałam dzięki rozhuśtanej wtedy wyobraźni, chociaż, jak wiadomo, nie rozumiałam wielu kwestii w nim poruszanych. Dopiero jak wróciłam do niego po latach (liczyłam sobie ze 14 wiosen ;P), zaczęłam się na poważnie fascynować fantastyką naukową i filmem aktorskim.
Do kosmitów doszłam nieco później, a Transformerami zafascynowałam się za sprawą filmu amerykańskiego z 2007 (Transformers).

Jak już wielokrotnie podkreślałam, serial Boba Forwarda towarzyszył mi od dzieciństwa. Najbardziej kochałam w nim urozmaicenie tematyki – to nie jest zwyczajny serial wojenny dla dzieci.
Wiele postaci w nim ma swoją ,,drugą naturę” i skrywają niewątpliwie jakąś tajemnicę. W przypadku Inferna, jakiego gra pan Byrnes, było to porównywanie jego imienia do świata podziemnego – gdyż inferno oznacza piekło w znaczeniu podziemnej krainy, jaką często widuje się w legendach i mitach, jako bezkresne ścieżki ciemności i niekończących się cierpień pokutujących dusz.

 Legendarna rola Jima:

Wiadomo już, czemu legendarna rola?
Przecież to klasyka aktorstwa w czystej postaci (prywatny uniwersytet dał dobrą szkołę :).
Szczególnie udowadnia, na jak wiele sposobów można wymówić jedną kwestię (For The Royalty!). No i jeszcze tak często ciskające się na usta Inferna słówko burn :). 
Klasyka piekielnie dobrego talentu :D
Zdjęcie z lat 90. - wtedy Byrnes przyjął angaż Inferna. Czarno-biała kolorystyka jest wykonana specjalnie ^.^ (takie zdjęcie już znalazłam)
 Okazało się, że to jednak autograf *.* :O
Z muzyczną naturą Jima Byrnesa zapoznałam się mniej więcej w październiku ubiegłego roku.
Moją pierwszą piosenką z YouTube (i w ogóle) była oczywiście:

JIM BYRNES - JUST A PILGRIM


My Queen... guitar :)

Autentyczne palce Jima, żeby nie było ;D

Słuchając jego muzyki można się zarazić optymizmem. 
Z pewnością należy on do artystów, z których można czerpać inspirację na wiele sposobów :)


Poniżej, prezentacja nagrody Juno za album (według domyślań, rok 2006). Nic dziwnego – już od pierwszego wejścia czerwonej gitary, dźwięki te łakomie wciąga się uchem... 
Chodzi tu o album House Of Refuge z roku 2006. Większość utworów na tym albumie Byrnes wykonuje wspólnie z The Sojourners. O samym albumie można poświęcić osobny post z serii Dziwnych Uczuć i Myśli, co uczynię w chwili wolnej :)
Jim podpisał traktat z The Sojourners, no i wyszło szydło z worka ;D 
Nagroda się należała zarówno jemu jak i zespołowi :)

 
Utwory najbardziej sentymentalne:

JIM BYRNES – TALK IN CIRCLES


JIM BYRNES FT. THE SOJOURNERS – WALK ON BOY 


JIM BYRNES - STORM WARNING

Są to utwory z lat, można powiedzieć, obecnych.
Ale trochę młodego Byrnesa też się znajdzie... na odtwarzaczu playlisty bloga dajmy na to :)

Ogółem utworów z lat 80. na YouTubie jest mało, a większość została zastrzeżona na YouTube jak Hangouver Morning (szkoda... :<) ale chociaż wstawiłam te dwa z My Walking Stick (2009) i jeden z Everywhere West z 2011.
Zawsze coś.

A propos urodzinowego akcentu – moje życzenia dla pana Jima:


- żeby żył jak najdłużej i w dobrym zdrowiu

- żeby nadal nagrywał albumy (do setniego roku życia) i żeby nigdy nie decydował się na single

- żeby grywał nadal może w niewielkich, ale dobrych produkcjach

- żeby dostawał jeszcze dużo nagród za albumy i role

- żeby zawsze miał głos w doskonałej kondycji (no, może oprócz wymuszonej, artystycznej chrypki)

- żeby go palce nie bolały od strojenia gitary
Takich prawdziwych artystów z krwi i kości, spotyka się dzisiaj coraz rzadziej... niestety.
Zasłuchując się w wyłącznie najnowsze twory zapominamy, że kiedyś też był świat, owszem, wyglądał inaczej (miłość miała właściwy sobie sens), ale to nie znaczy, że był gorszy, bo nie było laptopów, tabletów i płaskich telewizorów.
Kiedyś po prostu ludzie inaczej dostrzegali różne rzeczy i taki stan świata, jaki jest dzisiaj był dla nich nie do przyjęcia. Chociaż z pewnością ja również, gdybym żyła w latach dwudziestych dwudziestego wieku, również nie mogłabym sobie tego wyobrazić.
Świat się zmienia, a wraz z nim myślenie ludzkie...
Z pewnością my wszyscy musimy w nim trwać, chociaż powinniśmy go ulepszać.
Przyznajcie, fajnie by było mieć artystę w swojej rodzinie?
Ja uważam, że tak!
Uwielbiam takich artystów jak on i sądzę, że gdyby był moim dziadkiem (nie urażam oczywiście mojego dziadka) bylibyśmy sobie bardzo bliscy. 
Poza tym, oboje jesteśmy spod tego samego chińskiego zodiaku. 
A przecież James Byrnes to legenda amerykańskiego bluesa, chociaż nie wybił się sławą za pomocą muzyki, a dopiero w aktorstwie podczas zagrania postaci dziś tak bardzo cenionej po latach przez fanów serialu Beast Wars. Jest artystą z krwi i kości. Mnie też rodzice nazywają artystką, bo piszę opowiadania, wiersze i rysuję (może nie równam się z Piccassem, ale zawsze...) Przypadek?
Z pewnością nie. 
Szanuję go tak, jak się szanuje swojego idola. Każdy człowiek, nie tylko sławny i bogaty zasługuje na szacunek. Wszyscy jesteśmy społeczeństwem. 
Ludzie są ludźmi... jak w piosence Depeche Mode. 
Co do Jima Byrnesa...
Nigdy się nie rozstanę z jego twórczością!


To już wszystko, ludziska... kończymy ten koncert ;)
Mam nadzieję, że się podobało.
Śmiało piszcie swoje poglądy, sugestie...
Wszystko dla Was :* ;* ;*

Rozpisałam się, i czuję się pod tym względem naładowana endorfinami :D