wtorek, 30 czerwca 2015

Piraci & urozmaicenie tematyczne

Witam was, kamraci!

A więc wakacje już zagościły w mej duszy, a więc, sądzę, że już pora najwyższa wstawić notkę, za którą tak tęskniliście. 
Postanowiłam nie czekać z tym postem do jutra. Napisałam go próbnie wczoraj, skorektorowałam dzisiaj rano.

Poprzednie posty były dość liche, bo pisałam je na szybko, nie miałam konkretnego pomysłu.
Wakacje już zagościły w mej duszy, a więc, sądzę, że już pora najwyższa wstawić notkę, za którą tak tęskniliście.
Wedle obietnicy, zebrałam potrzebne, a wręcz – jak się okazało – niezbędne cytaty z powieści Roberta Stevensona.
Nie ukrywam, że kocham tą książkę, i każdemu miłośnikowi przygód bez skazy polecę.

No więc… tego…

Mieli być piraci i piratki, taka swobodna mieszanka, ponieważ trudno mi było ich podzielić na płcie.
Jednak ze względu na dość bogatą liczbę cytatów (nie wszystkich zresztą, ale po cóż spisywać całą powieść na posta?), postanowiłam je wyróżnić czcionką i kolorem, aby się tak nie ,,zlewało” podczas czytania. Mam nadzieję, że odbiór będzie dobry, bo podejrzewam, iż ta notka będzie trochę długawa… ważne, żeby było ciekawie ;P
Chyba napiszecie parę słów o wrażeniach pod postem?

Będę bardzo wdzięczna, ponieważ od Was zależy, czy takie notki będą.

Możemy zaczynać:


Był to mężczyzna rosły, muskularny, ciężki, o orzechowobrunatnej twarzy. Na barki, przywdziane w brudny, niegdyś błękitny kubrak, spadał mu harcap jakby w dziegciu unurzany. Ręce chropowate i popękane kończyły się czarnymi i połamanymi paznokciami, w poprzek policzka blado przeświecała brudnosina kresa – znak od szabli.


Piętnastu chłopów na Umrzyka Skrzyni -

Jo-ho-ho! I butelka rumu!

Głos miał przeraźliwy, choć trzęsący się od starości, rzekłbyś, że go strojono i stargano na kołowrocie kotwicy.
Po chwili zapukał do drzwi jakimś podobnym do lewara kawałkiem kija, którym się podpierał, a kiedy się ukazał mój ojciec, przybysz szorstkim głosem zażądał szklanki rumu.


Pierwotnie przypuszczałem, że owa ,,Skrzynia Umrzyka” nie oznacza nic innego, jak ową wielką skrzynię we frontowym pokoju, i myśl ta często kojarzyła mi się w snach z upiorem żeglarza o jednej nodze. Lecz w tym czasie jużeśmy dawno przestali przywiązywać większą wagę do słów tej pieśni.

 
W życiu nigdy nie widziałem okropniejszej poczwary.
Zatrzymał się na chwilę przed gospodą i podnosząc głos, tonem jakiejś dziwacznej kantyczki, rzucił w przestrzeń te słowa:
- Może jakaś litościwa osoba powie biednemu ciemnemu człowiekowi, który poskradał drogocenny dar wzroku w zaszczytnej obronie swej ojczyzny Anglii i miłościwie tam panującego króla Jerzego, gdzie i w jakiej okolicy tego kraju znajduję się w tej chwili?
- Jesteś, dobry człowieku, koło gospody ,,Pod Admirałem Benbow”, nad zatoką Black Hill – przemówiłem.
- Słyszę głos – rzekł ów – głos młodzieńczy, ale człowieka nie widzę. Mój miły, młody człowieku, czy nie podasz mi ręki i nie zaprowadzisz mnie do wnętrza gospody?
Ledwie wyciągnąłem dłoń, a ta straszna, słodko mówiąca i oczu pozbawiona stwora ścisnęła mi ją nagle jak w kleszczach.
 
Biedny kapitan podniósł oczy; w jednej chwili rum wyszumiał mu z głowy, a wzrok stał się trzeźwy i przytomny. Na twarzy jego uwydatniała się nie tyle trwoga, ile jakaś śmiertelna niemoc. Poruszał się, chcąc powstać, lecz zdaje się, że zabrakło mu sił.
- No, Billu, siedź, nie ruszaj się z miejsca! - mówił żebrak. - Wprawdzie jestem pozbawiony wzroku, lecz słyszę nawet skinienie palca. Interes jest interesem. Wyciągnij lewą rękę, a ty, chłopcze, uchwyć jego lewą rękę w przegubie i przybliż do mojej prawicy.


 Nazwisko kapitana Flinta, dla mnie obce, było niektórym aż nazbyt dobrze znane i wywoływało nieopisany przestrach. Paru ludzi, którzy pracowali w polu opodal ,,Admirała Benbow”, wspominało ponadto, że na gościńcu widzieli kilku nieznajomych drabów, a biorąc ich za przemytników zaryglowali dobrze drzwi; ktoś tam nawet widział mały lugier w tak zwanej przez nas ,,Pieczarze Kitta”.

- Słuchaj, Pew! Tu już był ktoś przed nami! Ktoś przetrząsnął cały kufer i przewrócił w nim wszystko do góry nogami.
- A czy to się tam znajduje? - ryknął Pew.
- Pieniądze są.
Ślepiec zaklął odsyłając pieniądze do wszystkich diabłów.
- Mówię o piśmie Flinta! - krzyknął.
- W żaden sposób nie możemy go odszukać – odpowiedział tamten.


Choć całe życie dotychczas spędziłem na morzem, to jednak miałem wrażenie, że nigdy nie znajdowałem się tak blisko morza jak wówczas. Woń smoły i soli była dla mnie jakby nowością. Widziałem tu najosobliwsze istoty ludzkie, przybywające z najodleglejszych krain za oceanem. Widziałem również wielu starych marynarzy z kolczykami w uszach, z bokobrodami trefionymi w kędziory i zasmolonymi harcapami, idących butnie niezgrabnym krokiem ludzi morza; nie mógłbym się więcej zachwycać, gdybym widział tłum królów czy arcybiskupów.
 
Gdy tak się wahałem, z bokówki wyszedł człowiek, w którym na pierwszy rzut oka poznałem Długiego Johna.
Miał lewą nogę uciętą pod samym biodrem, a pod lewą pachą trzymał szczudło, z którym posługiwał się z nadzwyczajną zręcznością, skacząc na nim jak ptaszek. Był niezmiernie wysoki i tęgi, twarz miał wielką jak szynka, wprawdzie brzydką i bladą, lecz rozsądną i uśmiechniętą.


- Bądź gotów, do dzieła! - skrzeczała papuga. 
- Ach, co to za ładna bestia! - powiedział kucharz, podając jej kawałek cukru wyciągnięty z kieszeni, a ptak dziobał pręty i klął na całe gardło, potwierdzając opinię, że jest zawadiaką.


- Na cóż to! Zdaje mi się, że wszyscy znamy się na żeglarstwie – rzekł młody Dick.
- Wszyscyśmy psa warci, wiedz o tym – burknął Silver. - Umiemy wprawdzie sterować, ale kto tu umie rozkazywać? Wszyscy byście partaczyli, moi panowie, od pierwszego do ostatniego. Jeżeli mi się uda, zmuszę kapitana Smolleta, żeby nas przynajmniej naprowadził na właściwą drogę z powrotem; wtedy nie będziemy narażeni na znalezienie się pewnego pięknego poranka pod wodą. (...)


Ale oto byliśmy pozbawieni szturmana; wynikła stąd konieczność mianowania kogoś na jego miejsce. Bosman Job Anderson był najodpowiedniejszym do tego człowiekiem, więc choć zachował dawny tytuł, przypadło mu spełniać poniekąd obowiązki szturmana. Pan Trelawney bywał już dawniej na morzu, a jego doświadczenie bardzo się okazało przydatne, gdyż często sam pełnił służbę podczas sprzyjającej pogody.


- Nie, to nie ja! - mówił Silver. - Kapitanem naszym był Flint; ja z tą drewnianą nogą byłem jedynie kwatermistrzem. W tej samej bitwie, w której ja poskradałem nogę, stary Pew utracił wzrok. Nie lada majstrem był ten łapiduch, który odciął mi moje gnacisko; skończył uniwersytet i jeszcze tam coś, nałykał się łaciny. Ale powiesili go jak psa i uwędzili na słońcu, jak i innych, w Corso Castle.


- Mam tu mapę – rzekł kapitan Smollet. - Zobacz, czy to jest owo miejsce.
Johnowi oczy zapałały, gdy wziął do rąk mapę, wiedziałem jednak, że pierwsze spojrzenie na nią musi mu przynieść rozczarowanie. Nie była to ta mapa, którąśmy znaleźli w kufrze Billa Bonesa, lecz jej wierna podobizna, najdokładniejsza we wszystkich szczegółach: nazwach, pomiarach wysokości w głębin. Brakowało jedynie czerwonych krzyżyków i objaśniających przypisów. Pomimo że przykrość Silvera musiała być wielka, miał on jednak na tyle przytomności umysłu, że zdołał ją zamaskować.


Zatrzymałem się powtórnie na ten widok.
- Kto ty jesteś? - zapytałem.
- Ben Gunn – odpowiedział, a głos jego brzmiał chrapliwie i zacinał się jak klucz w zardzewiałym zamku. - Jestem nieszczęśliwy Ben Gunn i już od trzech lat nie rozmawiałem z żadną chrześcijańską duszą.
Mogłem teraz przekonać się, że był to biały człowiek jak ja, a nawet rysy miał dość przystojne. Skóra, tam gdzie przeglądała, była spalona od słońca, nawet wargi miał niemal czarne, a jego jasne oczy wprost niesamowicie przebijały od tej ciemnej twarzy. Nigdy w życiu nie widziałem ani sobie nie wyobrażałem podobnego obdartusa. Był odziany w strzęp starego płótna żaglowego i zetlałego ubrania żeglarskiego, a ta niezwykła łatanina trzymała się razem jedynie dzięki kombinacji najróżnorodniejszych i niezharmonizowanych ze sobą wiązadeł, mosiężnych guzików, małych patyczków i pętli zasmolonego powroza. Na lędźwiach miał stary pas skórzany z mosiężną sprzączką, który był jedyną całą rzeczą w jego odzieniu.


  Po dość znacznej przerwie zagrzmiał znów wystrzał armatni wraz z grzechotaniem rusznic i samopałów.
Znów nastąpiła pauza, a niedługo, niespełna o ćwierć mili przed sobą, ujrzałem narodową banderę Wielkiej Brytanii, powiewającą w powietrzu nad lasem.


No, i to się nazywa porządny, ogarnięty post, ma się rozumieć ;P.
Jak już zauważyliście czytając go, umieściłam tu też Jacka Sparrowa i Czarną Perłę... wiecie chyba, dlaczego...?
Jestem z niego jak najbardziej zadowolona, chyba dlatego, że napisałam go wcześniej.
Piszcie śmiało, co sądzicie na temat cytatów i całego ogółu postu, z chęcią poznam Wasze opinie. Sądzę, że to najodpowiedniejszy post na początek wakacji, bo w końcu powiew przygody i te sprawy ;P
A niebawem biorę się za film, sądząc jednak z bardzo obiecującej obsady (wersja z 1990 roku, czyli właściwa ekranizacja powieści, albowiem istnieje kilka innych filmów o tym tytule, a jednak fabuła jest zupełnie inna i opowiada o Wyspie z perspektywy zupełnie innych bohaterów).
Najbardziej jednak zainteresowały mnie postacie negatywne – szczerze powiedziawszy, postacie takowe są często ciekawsze od pozytywnych.
Najbardziej podczas czytania książki (jestem w rozdziale czternastym ;P) przypasował mi Pew, który stanowczo krótko występuje w książce, jak i w filmie, ale za to oddaje moje ulubione cechy takich postaci w wyobraźni czy to pisarza, czy reżysera – chodzi o ich tajemniczość, a ja lubię postaci, w których tkwi jakiś sekret. Jak zapewne już wspominałam nie lubię postaci monotonnych i przewidywalnych – chyba przyznacie, że w niektórych bajkach czy filmach warto obdarzyć sympatią wroga głównego bohatera, chociaż w świecie realnym jest to niemożliwe ;P

Myślę, że będzie na tyle z tej gadaniny.
Jak już podkreślałam, nie płaczcie, jak nie będzie mnie za długo


Do następnej notki i pełnych przygód wakacji (chociaż jeszcze w lipcu się odezwę).
Szerokich wiatrów, hehe ;D